Są przynajmniej cztery powody, dla których drugi rok z rzędu przesunąłem urlop z okresu wakacyjnego na luty i wybrałem się do Azji:
4. Przystępne ceny. Nie trzeba kuźniarować. Im dłuższy pobyt, tym bardziej się kalkuluje. Cena biletu lotniczego może wydawać się zaporowa, ale odkuwasz się na noclegach i żarciu. 2-tygodniowy pobyt zrównuje się finansowo z Grecją w all inclusive przy takiej samej długości turnusu. Każdy dodatkowy dzień postoju przechyla szalę “opłacalności” na korzyść Azji.
3. Super żarcie. Świeże krewety, kalmary, ośmiornice, ryby, pad thai, mango rice, zupa tom yum, szejki, itd. Mógłbym tak wymieniać cały dzień, ale po co skoro już o tym pisałem w poprzednich postach.
2. Klimat. W lutym jest tam ciepło, dzięki czemu skracam zimową męczarnie o prawie 3 tygodnie. Każdego dnia zimy cząstka mnie umiera. Gdyby nie Azja już dawno bym ochujał.
1. Plaże. Każdy ma jakiś fetysz, moim są plaże. Kolekcjonuje je niczym japoński nerd Pokemony. Chętnie odwiedziłbym kiedyś Londyn, Paryż i inne znane metropolie, ale za każdym razem, kiedy dzieli mnie jedno kliknięcie od zabukowania biletu, w głowie pojawia się ta niepokojąca myśl, że w tym samym czasie i za mniejsze pieniądze (tańsze noclegi, transport, knajpy) można pojechać gdzieś, gdzie jest ciepło i fajna plaża. Ten tok myślenia sprawił, że w ciągu ostatnich paru lat zwiedziłem kilka topowych plaż świata. Teraz, kiedy mam już własną internetową kuwetę — PigOut.pl, planuję je systematycznie recenzować. Na pierwszy ogień Boracay, póki wspomnienia jeszcze ciepłe.
Zanim przejdziemy do meritum szybki rzut okiem na mapę, żebyście wiedzieli o czym mówię piszę.
Na Boracay naliczyłem 11 plaż, z których każda jest inna… chyba, bo tak naprawdę zwiedziłem tylko sześć. Dwie portowe (Manoc i Cagban) odrzuciłem na dzień dobry. Widziałem je z promu i dupy nie urywały. Do Putabunga i Tulubhan nie dotarłem z powodów technicznych. Okazało się, że nie da rady do nich dojść drogą, którą obrałem, a szkoda mi było dnia na na robienie okrężnej trasy. Lapuz planowałem zaliczyć przy okazji wizyty na Ilig-Iligan, ale ta druga była na tyle fajna, że już jej nie opuściłem. Za to na pozostałych spędziłem całkiem sporo czasu i uznałem, że was trochę oprowadzę. A nuż się komuś ta wiedza przyda w przyszłości. Żeby nie przytłaczać ilością materiału, wpis podzieliłem na części. Dziś Diniwid i Balinghai Beach.
Boracay-Diniwid Beach Mała, przyjemna plaża oddalona 20 minut od centrum życia turystycznego, czyli White Beach (Station II). Największe zalety to brak plebsu, który nie lubi tracić z pola widzenia barów i straganów, więc nie zapuszcza się tak daleko. Dzięki temu można poczytać książkę bez jazgotu koreańczyków.
Plusy: biały piaseczek, palmy i przejrzysta woda.
Znaki szczególne: pas piachu, który dzieli wodę na dwa akweny i knajpa z największą na świecie bombką świąteczną, wiszącą na pobliskiej palmie (patrz foto nr 2). Żartuję, nie mam pojęcia co to i po co wisi, „ale i tak jest zajebiście”.
Minusy: osobiście bym się nie czepiał, ale konwencja tego wymaga, więc wskazuje kamienie przy wejściu do wody i glony, które lubią się zbierać w mniejszym “zbiorniczku”. Aktywności: Woda na Diniwid Beach jest płytka i spokojna, przez co miejscówkę upodobali sobie amatorzy ślizgów na małej desce. Nie mam pojęcia jaka jest fachowa nazwa dla tego sportu. Sprawdzałem w googlu pod “waterboard”, ale wyskoczyły mi tylko instrukcje torturowania więźniów w Guantanamo (powaga). W każdym razie idea jest taka: bierzesz rozbieg, rzucasz dechę, robisz jeszcze 3 kroki, wskakujesz na dechę i robisz kilkunastometrowy ślizg. Sport wydaje się naprawdę fajny i widowiskowy, kiedy obserwujesz miejscowych. Czar pryska, gdy zabierają się za niego turyści. Kaleczą bardziej niż Bronek ortografię.
Boracay-Balinghai Beach Balinghai Beach jest oddalona od Diniwid o 5 minut z buta. Trzeba kierować się w prawo, przejść kilkaset metrów betonowym deptaczkiem i skręcić za winkiel. Jeśli po drodze trafisz na posążek mamy Jezusa, to znak, że dobrze idziesz. Plaża schowana jest pomiędzy dwoma pagórkami, które robią fajny klimat. Jest znacznie szersza niż Diniwid, ale przy brzegu równie kamienista. Na Balinghai można wypożyczyć kajaki i paddleboardy lub postawić na nurkowanie. Woda jest całkiem głęboka już na wejściu, a pod taflą od czasu do czasu trafi się jakaś ryba, więc przy odrobinie szczęścia jest na co popatrzeć. W pobliżu Balinghai znajduje się kilka knajp i hoteli, co przekłada się na obecność turystów, ale da się przeżyć.Do minusów ponownie zaliczam glony, za to w plusach ląduje restauracja położona na wzgórzu, z którego rozciąga się panoramiczny widok na okolicę (widać ją na powyższym zdjęciu, pierwszy budynek od prawej w drugim rzędzie). Aby się do niej dostać trzeba zadzwonić domofonem z poziomu parteru i poczekać na kelnerkę zjeżdżającą windą po klientów. Taki wabik na turystów, żeby po powrocie mieli o czym pisać na blogach.
4. Przystępne ceny.
Nie trzeba kuźniarować. Im dłuższy pobyt, tym bardziej się kalkuluje. Cena biletu lotniczego może wydawać się zaporowa, ale odkuwasz się na noclegach i żarciu. 2-tygodniowy pobyt zrównuje się finansowo z Grecją w all inclusive przy takiej samej długości turnusu. Każdy dodatkowy dzień postoju przechyla szalę “opłacalności” na korzyść Azji.
3. Super żarcie.
Świeże krewety, kalmary, ośmiornice, ryby, pad thai, mango rice, zupa tom yum, szejki, itd. Mógłbym tak wymieniać cały dzień, ale po co skoro już o tym pisałem w poprzednich postach.
2. Klimat.
W lutym jest tam ciepło, dzięki czemu skracam zimową męczarnie o prawie 3 tygodnie. Każdego dnia zimy cząstka mnie umiera. Gdyby nie Azja już dawno bym ochujał.
1. Plaże.
Każdy ma jakiś fetysz, moim są plaże. Kolekcjonuje je niczym japoński nerd Pokemony. Chętnie odwiedziłbym kiedyś Londyn, Paryż i inne znane metropolie, ale za każdym razem, kiedy dzieli mnie jedno kliknięcie od zabukowania biletu, w głowie pojawia się ta niepokojąca myśl, że w tym samym czasie i za mniejsze pieniądze (tańsze noclegi, transport, knajpy) można pojechać gdzieś, gdzie jest ciepło i fajna plaża. Ten tok myślenia sprawił, że w ciągu ostatnich paru lat zwiedziłem kilka topowych plaż świata. Teraz, kiedy mam już własną internetową kuwetę — PigOut.pl, planuję je systematycznie recenzować. Na pierwszy ogień Boracay, póki wspomnienia jeszcze ciepłe.
Zanim przejdziemy do meritum szybki rzut okiem na mapę, żebyście wiedzieli o czym mówię piszę.
Na Boracay naliczyłem 11 plaż, z których każda jest inna… chyba, bo tak naprawdę zwiedziłem tylko sześć. Dwie portowe (Manoc i Cagban) odrzuciłem na dzień dobry. Widziałem je z promu i dupy nie urywały. Do Putabunga i Tulubhan nie dotarłem z powodów technicznych. Okazało się, że nie da rady do nich dojść drogą, którą obrałem, a szkoda mi było dnia na na robienie okrężnej trasy. Lapuz planowałem zaliczyć przy okazji wizyty na Ilig-Iligan, ale ta druga była na tyle fajna, że już jej nie opuściłem. Za to na pozostałych spędziłem całkiem sporo czasu i uznałem, że was trochę oprowadzę. A nuż się komuś ta wiedza przyda w przyszłości. Żeby nie przytłaczać ilością materiału, wpis podzieliłem na części. Dziś Diniwid i Balinghai Beach.
Boracay-Diniwid Beach Mała, przyjemna plaża oddalona 20 minut od centrum życia turystycznego, czyli White Beach (Station II). Największe zalety to brak plebsu, który nie lubi tracić z pola widzenia barów i straganów, więc nie zapuszcza się tak daleko. Dzięki temu można poczytać książkę bez jazgotu koreańczyków.
Plusy: biały piaseczek, palmy i przejrzysta woda.
Znaki szczególne: pas piachu, który dzieli wodę na dwa akweny i knajpa z największą na świecie bombką świąteczną, wiszącą na pobliskiej palmie (patrz foto nr 2). Żartuję, nie mam pojęcia co to i po co wisi, „ale i tak jest zajebiście”.
Minusy: osobiście bym się nie czepiał, ale konwencja tego wymaga, więc wskazuje kamienie przy wejściu do wody i glony, które lubią się zbierać w mniejszym “zbiorniczku”.
Aktywności: Woda na Diniwid Beach jest płytka i spokojna, przez co miejscówkę upodobali sobie amatorzy ślizgów na małej desce. Nie mam pojęcia jaka jest fachowa nazwa dla tego sportu. Sprawdzałem w googlu pod “waterboard”, ale wyskoczyły mi tylko instrukcje torturowania więźniów w Guantanamo (powaga). W każdym razie idea jest taka: bierzesz rozbieg, rzucasz dechę, robisz jeszcze 3 kroki, wskakujesz na dechę i robisz kilkunastometrowy ślizg. Sport wydaje się naprawdę fajny i widowiskowy, kiedy obserwujesz miejscowych. Czar pryska, gdy zabierają się za niego turyści. Kaleczą bardziej niż Bronek ortografię.
Boracay-Balinghai Beach
Balinghai Beach jest oddalona od Diniwid o 5 minut z buta. Trzeba kierować się w prawo, przejść kilkaset metrów betonowym deptaczkiem i skręcić za winkiel. Jeśli po drodze trafisz na posążek mamy Jezusa, to znak, że dobrze idziesz. Plaża schowana jest pomiędzy dwoma pagórkami, które robią fajny klimat. Jest znacznie szersza niż Diniwid, ale przy brzegu równie kamienista. Na Balinghai można wypożyczyć kajaki i paddleboardy lub postawić na nurkowanie. Woda jest całkiem głęboka już na wejściu, a pod taflą od czasu do czasu trafi się jakaś ryba, więc przy odrobinie szczęścia jest na co popatrzeć. W pobliżu Balinghai znajduje się kilka knajp i hoteli, co przekłada się na obecność turystów, ale da się przeżyć.Do minusów ponownie zaliczam glony, za to w plusach ląduje restauracja położona na wzgórzu, z którego rozciąga się panoramiczny widok na okolicę (widać ją na powyższym zdjęciu, pierwszy budynek od prawej w drugim rzędzie). Aby się do niej dostać trzeba zadzwonić domofonem z poziomu parteru i poczekać na kelnerkę zjeżdżającą windą po klientów. Taki wabik na turystów, żeby po powrocie mieli o czym pisać na blogach.